Rejs zaczynamy z portu w Twierdzy Wisłoujście. Port/keja nadgryziona zębem czasu. Stare dalby nie dalby, dwie krzywe deski i jestem na jachcie s/y Barlovento II. Klasyfikowany do stare dobre „Próchno i Rdza”. Sprawdził się na wodach Arktyki i różnych innych takich. Co tam dla niej Bałtyk. Jest nas sześcioro plus Kapitan. Jedna osoba pracująca a reszta to emeryci i bezrobotni.

Gdzieś w porcie na Martwej Wiśle rozładowywali statek z owocową pulpą. I od tej pulpy mamy setki, tysiące much. Są wszędzie. Mucha przy musze. Czasami mucha na musze. Na stole, garnkach, ścianach, suficie, podłodze. Jak z tym żyć Panie Kapitanie? Biorę packę i pac raz, pac dwa. Po stole, garnkach itd. Jestem kilerem. Pac trzy, pac cztery.

Zwiedzamy Twierdzę zbudowaną w celu ochrony Gdańska od strony Bałtyku i muzeum tematyczne w dawnych Koszarach Napoleońskich.

Wypływamy. Kurs na Gotlandię i dalej do Sztokholmu. Pogoda dopisuje nastroje też. Tylko te muchy. Może morze je przegoni. Walka trwa. Mijamy Hel. Kolejne pace. Ciągle są. Załoga patrzyła na mnie z wielkim miłosierdziem. Nie każdy może mieć obsesje.

Wachty przydzielone. Kapitanem jest Stefan. Pierwszym oficerem jest Andrzej, drugim Asia a trzecim ja. Grafik wisi i działamy. Z załogi tylko dwie osoby nie znają tej łódki i kapitana. Płyniemy gładko po prawie gładkim morzu. Na razie. Przy sterze Asia z Jackiem. Dobrany duet. Jacek ma duży dystans do otaczającej rzeczywistości i dużą dawkę humoru i samokrytycyzmu. A jakie ma super oko do kadrowania foto. Asia samo dobro. Spostrzegawcza, służąca pomocą i wprawiona w żeglarstwie. Ma dużo tolerancji dla Jacka.

Zbliżamy się do Gotlandii. Do nas zbliża się sztorm. Widzimy to w prognozie. Z Witkiem mamy wachtę kambuzową i podobne poglądy kulinarne. Menu ustala się samo a raczej trzeba patrzeć na świeżość produktów. Produktów jest multum i bez ograniczeń. Na śniadanie najważniejsza jest owsianka. Kapitańska. Trzy łyżki na osobę +mleko +trzy minuty gotować + sześć żurawin do miski i dodatki-co kto chce. Przymusu do owsianki dla załogi nie było. Całe szczęście. W kambuzie z Witkiem idzie nam dobrze. Facet niekonfliktowy a celną ripostą sypie jak z rękawa a sam o sobie mówił „bezpatencie”. Nie miał żadnych uprawień żeglarskich, ale się zna pływaniu.

Wieczorem wiatr się wzmaga. W koi dziobowej już to słychać i czuć. Coś łomocze, coś piszczy i rzuca. Nami też. Trzeba uważać. Zasztauowć trzeba wszystko i siebie również. Andrzej mimo sztorc deski wyleciał z dolnej koi. Do podłogi nie było daleko. Zaczęła się choroba morska i złe samopoczucia. Nie ma się gdzie schować a płynąć trzeba. Wiało 8-9 B. Rejs trwa.

Rankiem uspokoiło się na tyle, że było normalnie. Powiedzmy. Opływamy Gotlandię od strony wschodniej. Z Witkiem mamy nocną wachtę nawigacyjną. Atakuje nas nowy sztorm. Witek schodzi z wachty cały przemoczony, zziębnięty i ma wszystkiego dosyć. Nie doszacował powagi sytuacji i wariantu ubioru. Jestem przy sterze. W szelkach przypięty na sztywno do life liny. Jest noc. Wpatruję się w ekran nawigacji Garmin, wiatromierz i AIS-a. Idziemy pod zrefowanymi żaglami. Leje, wieje od rufy. Przed nami światła statków/kutrów? Blisko, za blisko. Raz z prawej, raz z lewej. Rój statków. To nie rój. To my/ja nie mogę utrzymać kursu. Bezan i fale dyktują kurs /bezkursie?/ Na wiatromierzu wyświetlają się 52knoty to jest 100km/godz. Jest poważnie. To jest 10B. Te światła statków/kutrów przed nami –groza. Obudzony Kapitan wkracza do akcji. Budzić załogę, która nadaje się do pracy!! Andrzej niezadowolony z pobudki złorzeczy pod nosem. Trzeba iść na dziób i zdjąć kontraszot grota. Dziób jest raz pod wodą raz nad. Idzie się na czworakach w szelkach i dwóch smyczach przypiętych do life liny. Ekstrema. Wyjścia nie ma. Ogacenie kliwra i bezana to drobnostka. Sytuacja opanowana. Płyniemy dalej chyba na silniku.

W porcie Farosund dochodzimy do siebie. Małe miasteczko. Żeby uczcić „cudowne ocalenie” szukam monopolki. Ale nic z tego. Można kupić tylko piwo. Też dobrze. Jest pomysł na zwiedzanie na rowerach sąsiedniej wyspy Faro. Promy chodzą co 0,5 godz. Zapowiadała się sielanka a wyszło jak wyszło. Miało być 15-20 km. Zrobiliśmy 50. Wszystko ok. tylko te nasze obolałe tyłki.

Do Sztokholmu wpływamy wejściem północnym i zaczynają się szkiery. Wielkość wejścia jak na Przeczce na Śniardwach Na wybrzeżu Szwedzkim jest około 30 tysięcy wysp, wysepek, zatok, wystających z wody nagich skał, przesmyków między skałami, głębin, jak i podwodnych wzgórz. Wszystko to, jest urokliwe, ale i zdradliwe. To takie Mazury tylko większe i jak by w górach. Płyniemy labiryntem wysp, wysepek, przesmyków chyba z 10 godz. Cuda wianki. I te domki na tych skalach!!

Każdy zwiedzał, co chciał. Stefan i Jacek, jak mówił Jacek zostali zaproszeni przez króla Karola XVI Gustawa do pałacu. Gdzie spotkali się w wielką atencją i król przestawił ich, co bardziej znakomitym księżniczkom. Fantazjowanie Jacka nie miało końca i było miłym tematem konwersacji przez następne dni.

Powrót. To zachodnia stron Gotlandii i oczywiście port w Visby. Miasteczko wpisane do światowej listy dziedzictwa UNESCO. Zwiedzamy – jest sobota. Imprezy na jachtach, barach i kei – wszędzie. Jest bardzo głośno i rozrywkowo.

Wachtę gospodarczą ma Andrzej i Ola. Ogarniają klar jachtowy. Andrzej wprawiony morski żeglarz, ale analogowy, uczy się zawzięcie nawigacji Navionics’a na swoim smart fonie. Ola to wszystko ma w jednym paluszku. Młoda kontaktowa i zdolna jak to młodzi dzisiaj.

Kapitan był z nas zadowolony i my z Kapitana też. Spokojny, rzeczowy, nie panikował, wybaczał błędy i zna się na żeglarstwie i sztormach. Gra na gitarze i śpiewa super. No i ta szanta „Mgła” w jego wykonaniu. Poezja!

Najmłodszy załogant był trzy razy młodszy od najstarszego. Średnia wieku, bez najmłodszej to 74 lata. Sami się z siebie śmialiśmy, że jesteśmy grupą rekonstrukcyjną. Jacht wiekowy na chodzie i my też.

Po dwóch tygodniach cumujemy w Twierdzy Wisłoujście – much nie ma.

Fajna łódka, fajny rejs, fajna załoga i Kapitan i fajnie wydane pieniądze.

Lipiec 30.07.2024

Zdjęcia załogi.

opisał: Piotr Kamiński